Żyjemy w bardzo ciekawym punkcie na osi czasu naszej ziemi. Postęp technologiczny bierzemy za pewnik i momentami nie zauważamy ogromnych skoków jakie zrobiła nasza cywilizacja. Zajęci mnogością codziennych obowiązków nie widzimy jak otaczające nas przedmioty oszczędzają nasz czas. Mamy dzisiaj ogólnodostępne komputery, smartfony, Internet, zmywarki, suszarki i mikro nośniki gotowe przetransportować w waszej dłoni zawartość kilku bibliotek. Na nikim to jednak nie robi wrażenia. Spróbujcie porównać naszą codzienność do życia osoby z 1947 roku. Nawet najbardziej podstawowe pytania wymagały lektury kilku książek, słowników, poradników lub wizyty w dopiero co wspomnianej bibliotece. O żmudnym pisaniu notatek na maszynie lub w notesie nie wspominając. Nam wystarczy laptop z dostępem do Internetu. Jedno urządzenie będące zarówno konsolą do gier, miejscem spotkań, kalkulatorem, biurem kreślarskim, kinem, kalendarzem, skarbnicą wiedzy z całego świata oraz manifestem modowym. Podobny „los” spotkał większość otaczających nasz urządzeń. Potrzeba ułatwiania nam życia wymaga na nich konieczność robienia kilku rzeczy naraz. Patrząc z tej perspektywy nasze życie jest zdecydowanie wygodniejsze i lepsze niż 75 lat temu. No może oprócz jakości jedzenia. Czy jednak wpadamy w zachwyt nad tą technologią kiedy wstajemy rano? Raczej nie.
Podobnie jest z samochodami. Korzystamy z wszelkich udogodnień jak ogrzewanych siedzeń, szyb, automatycznych skrzyń czy systemów kontroli trakcji bez głębszego zastanawiania się. Dzisiejszy SUV musi być wygodny, szybki, zwinny, cichy, a dzięki napędowi na cztery koła powinien poradzić sobie na dzikich bezdrożach lasu równikowego. Nawet jeśli nigdy nie opuści granic miasta. Jest sprzętem. Narzędziem, do którego przyzwyczailiśmy się tak jak np. do odkurzacza (z funkcją mopa). Na całe szczęście tę perspektywę można łatwo zmienić. Zabierzcie swój samochód na wyprawę. Wiem. Takie stwierdzenie wydaje się głupio proste, ale jest mądrzejsze niż myślicie.
Jako dzieci, oczami wyobraźni zabieraliśmy nasze rzeczy na przeróżne przygody. Kto nie marzył o latającym łóżku albo szafie, która przenosi do innego wymiaru czy świata? Pamiętam jak, jako dziecko, dostałem od Taty prawdziwą kierownicę samochodową. Godzinami siedziałem z nią pod biurkiem i przedzierałem się przez junglę Defenderem z wielkim napisem CAMEL TROPHY na drzwiach. Zapominałem o lekcjach, toalecie i nawet o jedzeniu. Jedzenie było dla słabych. Może właśnie dlatego zostałem dziennikarzem motoryzacyjnym. Dla mnie samochód to właśnie latające łóżko. Żeby was nie przekonywać „na sucho” postanowiłem zorganizować prawdziwą wyprawę w najbardziej magiczne dla mnie miejsce w Europie. Ale po kolei.
O samym wyjeździe marzyłem od dawna ale brakowało mi najważniejszego ogniwa – samochodu.
Parę miesięcy temu wziąłem na weekend najnowszego Defendera od krakowskiego dealera tej marki – Car Master Land Rover Kraków. To był bardzo udany weekend. Nastąpił ten moment kiedy, aż trudno rozstać się z samochodem. Fizycznie czujecie rozłąkę. To jedno z tych aut, z którymi bardzo łatwo się „zakumplować”. Stworzyć tą dziwną więź pomiędzy wami a maszyną. Tę cechę nosiły już wcześniejsze generacje, ale miały problem z tak „trywialnymi” aspektami jak: paleta silników, komfort, osiągi, o funkcjonalności czy najnowszych technologiach nie wspominając. Stary Defender świetnie wyglądał i wybitnie radził sobie w terenie ale był ewolucją auta zaprojektowanego w latach 40 -stych XX wieku, co stawiało go bardziej w kategorii gadżetu niż auta rodzinnego. Obecny model oprócz kompletnie nowego nadwozia i płyty podłogowej, stał się wyjątkowo dobrym autem na co dzień nie tracąc przy okazji właściwości prywatnego czołgu, który wyciągnie was z każdych tarapatów. Taki motoryzacyjny odpowiedni MacGyvera.
Gdy oddawałem go dealerowi, zaryzykowałem i zaproponowałem wspólną wyprawę.
Ku mojemu zaskoczeniu…..zgodzili się.
Nagle po latach gdybania zacząłem organizować wyczekiwany wyjazd do Szkocji. Potrzebowałem tylko fotografa i operatora. Wykonałem szybko telefon do Konrada Skury (to jego zdjęcia właśnie oglądacie) – rozmowa trwała 30 sekund. Podobnie było z Dawidem, który stanął za kamerą. Zespół był gotowy.
Musiałem się spieszyć, żeby zdążyć maksymalnie do października. Wtedy dni nie są zbyt krótkie i pogoda w miarę do przeżycia. Wpadłem na pomysł urozmaicenia wyjazdu o dodatkowe atrakcje. Doświadczenia, które nie tylko pomogą nam bliżej poznać brytyjską kulturę ale pozwolą nabyć dodatkowe umiejętności. Kiedyś to Brytyjczycy udawali się na takie wyprawy w głąb naszego kontynentu. Miały one poszerzać horyzonty, uczyć życia i trwały od kilku miesięcy do kilku lat. My mieliśmy zaledwie 9 dni. Przyszedł więc czas na organizację. Oszczędzę wam „fascynujących” szczegółów przygotowania tej wyprawy, bo koci żwirek jest bardziej interesujący.
Jak możecie się domyśleć do portu Calais nie dojechaliśmy przyjaźnie nastawieni. Ponadto w wielkim i eleganckim budynku tzw. bezcłówki można kupić każdą ilość „le whisky” oraz „le wina” o klockach lego nie wspominając, ale na ciepłą kawę lub herbatę nie liczcie. Gdy zapytaliśmy ekspedientkę o takie luksusy wskazała francuskim machnięciem ręki na zakurzony automat na końcu budynku. „Le mniam”.
Na szczęście po drugiej stronie kanału La Manche wszystko było już w porządku. Oprócz kierunku jazdy 😉 I jednostek miar. Sympatyczny celnik w Dover zaprosił nas z samochodem na bok, żeby dokonać kontroli zawartości pojazdu.
– Proszę otworzyć bagażnik
– Na pana odpowiedzialność – rzuciłem z uśmiechem
(Kojarzycie piwnicę, do której wrzucało się absolutnie wszystko co nie mieściło się w danym momencie w domu? Taką, w której otwarcie drzwi na dłużej niż kilka sekund groziło uruchomieniem tsunami klamotów? Wnętrze naszego Defendera wyglądało podobnie.)
Otworzyłem bagażnik. Celnik podniósł wzrok znad listy papierów, które trzymał w ręce. Jego mina zmieniła się z urzędowo-zaangażowanej w urzędowo – chyba was pogięło nie będę tego sprawdzał
– Wszystko wydaje się w porządku. Szerokiej drogi!
Pozwólcie, że przytoczę przykład. Sześć lat po tym jak Krzysztof Kolumb odkrył „nowy świat” firma Shore Porters z Aberdeen otworzyła swoją działalność jako ekspert od przeprowadzek. Po statku Kolumba ślad zaginął, a Shore Porters działa nieprzerwanie do dziś. Fascynuje mnie, że jest tu tak wiele firm z długimi tradycjami, które dostarczają produkty wciąż wykonywane ręcznie, gdzie czas oczekiwania na nie wynosi kilka lat. Produkty, gdzie nikogo nie obchodzi najnowsza technologia czy ekran, a absolutnie najwyższa jakość. Możecie godzinami wybierać pośród krawców, producentów parasoli, butów, płaszczy, kapeluszy, lasek lub np. broni myśliwskich.
A skoro o nich już mowa to w centrum Londynu, w obrębie jednej dzielnicy, znajdziecie firmy takie jak Purdey, Boss and Sons czy Holland and Holland. Wszystkie mogą pochwalić się wyjątkowymi patentami, szlachecką klientelą i rokiem założenia zaczynającym się od 18… Jedna z nich zapadła mi kiedyś mocno w pamięci, dzięki jej współpracy z Land Roverem. Mam na myśli manufakturę Holland and Holland, która powstała w 1835 roku. We współpracy z firmą Overfinch wykonali Range Rovera wyposażając go w najwyższej jakości skórę, drewno, z którego wykonują swoją broń oraz wszystkie metalowe wstawki wygrawerowane w myśliwskim stylu – ręcznie. W bagażniku mieściła się wielka skrzynia kryjąca dwie dubeltówki, szklanki i zapas alkoholu.
To właśnie z ich broni strzela do „kuropatw” Roger Moore jako Agent 007 w filmie Moonraker. Postanowiłem wykorzystać pobyt w Londynie by poznać tą fascynującą firmę bliżej i nauczyć się od nich technik strzelania. Po miłej rozmowie i przedstawieniu naszej wyprawy z delikatnie niedowierzającą Panią o imieniu Nicola zostaliśmy zaproszeni do ich showroomu na St James Street, a potem na lekcję do „Galerii Strzeleckiej” tuż pod Londynem. Tego zdecydowanie nie mogliśmy się doczekać.
To oczywiście drobne przy shotgunie, który wręczył mi oprowadzający nas sprzedawca, który zademonstrował pewną sztuczkę pokazującą minimalne tolerancje do jakich wykonana jest ich broń. Po złamaniu strzelby pomiędzy zamek a lufę nie da się wcisnąć banknotu pięciofuntowego, ponieważ się nie zamknie. Poprosił mnie o trzymanie podczas pokazu tego bądź co bądź dzieła sztuki. Mogłem wtedy zerknąć na drobną, odręcznie napisaną karteczkę zwisającą po sznurku. 197 tysięcy funtów plus VAT. Zresztą sam czułem, że trzymam coś wyjątkowego. To nie tylko broń, to bardziej dzieło sztuki przekazywane z pokolenia na pokolenie. Moje odczucia potwierdził nasz gospodarz. Powiedział, że kilka tygodni wcześniej odwiedził ich członek rodziny królewskiej. Podobno niedawno zmarła mu babcia i zostawiła sztucer Holland and Holland, który sama dostała wcześniej od swojego ojca. Dla niego jest trochę za krótki, prosił o serwis i przedłużenie broni. Trudno nie być pod wrażeniem takiej historii.
Prawdopodobieństwo przejechania się Pagani Zondą jest zastraszająco niskie, podobnie jak lot w business klasie Emirates. A tu mogliśmy spróbować czegoś właśnie tej klasy. Sama lekcja trwałą zaledwie godzinę. Kolejną spędziliśmy na zwiedzaniu i podziwianiu całego kompleksu. Dzięki towarzyszącej nam niemal letniej aurze, zwyczajnie nie chciało nam się wyjeżdżać. Ale trzeba było. Bo ta pierwsza atrakcja była zaledwie przedsmakiem tego co czekało nas na północy.
Na tym etapie przejechałem już 2300 km w dwa dni z dwoma kumplami jednym samochodem. Autostradowe menu z ostatnich 48 godzin było nad wyraz kolorowe. Przystawka – do wyboru kabanosy lub suszona wołowina; danie główne – hot dog ewentualnie kanapka, na deser – klasycznie baton. Jadłospis się nie zmieniał przy kolejnych postojach czy tankowaniu i byliśmy już naprawdę głodni czegoś „normalnego”.
c.d.n…