Na stole czekała już kawa, talerze i chleb, a z kuchni dochodził zapach świeżych kiełbasek, bekonu i… czegoś jeszcze. Zapach ziemisty, korzenny, pieprzny, delikatnie orzechowy. Zdecydowanie coś nowego, budzącego nie tylko wyobraźnie ale przede wszystkim żołądek.
W drzwiach od kuchni przyłączonej do salonu stanęła Allison. Około 60 lat, niska, bardziej okrągła budowa, na jej zdecydowanie skandynawskiej i smaganej wiatrem twarzy widać życzliwy i szczery uśmiech. Mała w sobie urok miłej cioci. Niosła trzy talerze i po chwili z dumą i (powiedziałby nawet) delikatnym pietyzmem postawiła je przed nami. Żaden z nas nie wiedział czego się spodziewać i szczerze mówiąc po oględzinach zawartości nadal nie mieliśmy pojęcia co dostaliśmy.
– Robione przez nas ręcznie tu na farmie. Organiczne i zdrowe. – powiedziała z niekrytym zadowoleniem.
– O naprawdę? Imponujące. A co jest w środku? – zapytałem nie chcąc się przyznać, że nie mam zielonego pojęcia co będę jadł.
– Ahh same delicje. Zmielone baranie płuco, serce i wątroba wymieszane z cebulką, tłuszczem mąką owsianą i przyprawami. Zaszyte w barani żołądek a następnie ugotowane. Nasza narodowa potrawa. Haggis.
Wzrok Allison był wycelowany w nasze twarze, oczekując ewidentnie na reakcję. W takiej sytuacji nie pozostało nam nic innego jak szeroko się uśmiechnąć, podziękować i po męsku zjeść, szczególnie jeśli ktoś kończy zdanie słowami „nasza narodowa potrawa”. Nie byliśmy gotowi na to. To było naprawdę… pyszne! Jak delikatne, aromatyczne gołąbki. Pikantne, ale w idealnej harmonii smaku i ostrości. Niczego nie za dużo. Zamiast kulinarnej tortury, gastronomiczna przyjemność. Musiało to być po nas widać, bo Alison rzuciła nam zadowolone spojrzenie z kategorii „a nie mówiłam?” I zniknęła w kuchni po kolejne specjały, które wcześniej wyczuliśmy nosem. Zostawiając nas w stanie jednoczesnego zdziwienia i satysfakcji.
A to była dopiero przystawka. Główne danie było jeszcze przed nami.
Gospodarze wnieśli do kuchni przeróżne kawałki mięsa, dumnie każdy nazywając stekiem. Niektóre były rzeczywiście okazałe, okrągłe lub podłużne, inne miały kształty, których wcześniej nie kojarzyłem z wołowiną.
– To jest spider steak, bardzo aromatyczny. – powiedziała z uśmiechem Allison widząc pewnie moją zdziwioną minę.
Pewnie tak jak Ja, nigdy nie słyszeliście o Spider Steak. Ich nadworny rzeźnik jest w stanie podzielić krowę na dużo więcej ciekawych części niż wskazywałaby na to szybka internetowa wiedza, którą się posiłkowałem. Kolejne kawałki też niewiele nam mówiły. Oysters, Butlers steak, Grieves steak – to wszystko było dla nas nowością. Podobnie jak sposób ich przyrządzenia. Gołe kawałki w temperaturze pokojowej lądują na rozgrzaną, żeliwną patelnię grillową ze smakowitym sykiem, ale nigdzie nie było pieprzu lub soli. Allison bardzo miło, acz stanowczo poinformowała nas, że to niepotrzebny dodatek, ponieważ najpierw trzeba poczuć smak mięsa. Szczerze? Brzmiało to dla mnie jak zbędne filozoficzno-buddyjskie gadanie. Coś w stylu „Nie siadaj na kanapie, pozwól żeby kanapa siadła na tobie” albo „żeby zrozumieć kota musisz się najpierw stać kotem”. Brednie. Gdyby mięso miało w sobie wystarczająco soli to nie potrzebowalibyśmy Wieliczki. Z uprzejmym polskim uśmiechem niezadowolenia spróbowałem podane steki i… każdy z nich eksplodował inną feerią aromatów i nut. Jedne były delikatne i słodkawe, inne bardziej (nie wierzę że to mówię) słonawe i nawet delikatnie dymne. Oczywiście na tyle na ile mój zapchany krakowskim smogiem nos mi pozwalał. Nadal potrzebowałem je doprawić, ale przy tych kawałkach, steak z dyskontu smakuje jak parówka z trocinami. I penetrujący wzrok Allison nie miał z tym nic wspólnego. To nie był jeden z tych momentów, gdy kelner przynosi wam butelkę zamówionego wina, otwiera, prezentuje po czym nalewa wam trochę do spróbowania. Następnie wspólnie odgrywacie dziwny teatrzyk gdzie on czeka na waszą aprobatę, a wy udajecie że macie jakiekolwiek pojęcie o tym co właśnie wlaliście haustem do gardła. Te steki zostaną nam na długo w pamięci.
Powoli zrozumiałem ich zaangażowanie w naturalny proces hodowli i dbania o czystość rasy krów. To wszystko ma bezpośredni wpływ na smak i aromat. Trudno nie pokusić się o porównanie z produkcją wina czy whisky.
Dojechaliśmy tuż przed zamknięciem więc było już ciemno, nasz ortalionowy dom rozbijaliśmy oświetlając okolicę „długimi” Defendera i latarkami, za co śpiący lokatorzy byli nam „bardzo wdzięczni”. I przy okazji byli mocno zdziwieni, byliśmy dosłownie jedynym namiotem na całym campingu. Cała reszta rozkoszowała się wieczornym drinkiem w suchych i ocieplanych kamperach, na których zimna wilgoć z oddalonego o dosłownie 200 metrów jeziora nie robiła najmniejszego wrażenia. My natomiast rozkoszowaliśmy się sztywną karimatą, morką pizzą i zabawą z cyklu „kto ubierze na siebie więcej bluzy z kapturem”.
Chyba nigdy nie cieszyłem się tak na dźwięk porannego budzika. Na kuchni polowej zrobiliśmy kawę oraz męsko-brytyjską kanapkę z bekonem, jajkiem i piaskiem. Następnie zdecydowaliśmy, że jesienny camping zostawimy masochistom i ruszyliśmy w kierunku celu naszej wizyty, odkrywając powoli coraz bardziej górzyste oblicze Szkocji.
Polecam wschód. Wtedy Szkocja staje się jak przepis na film Hitchcoka. Zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie tylko rośnie. Nawet tymi zdjęciami trudno oddać do końca przepych i rozmach z jakim to miejsce obdarza widokami. Najpierw trasa wspina się wzdłuż klifów, wśród uśpionych miasteczek, serpentyn i wszędobylskich zamków.
Jak dla mnie najciekawsza część zaczyna się od Kylesku Bridge. Warto się tutaj zatrzymać i chłonąć widok. Most nie jest oszałamiający architektonicznie, ale jego lokalizacja i forma zakrętu zapiera dech w piersiach. Przejechaliśmy go podczas krótkiej ale intensywnej ściany deszczy, dającej wrażenie jakiejś kurtyny. I tak trochę było, bo za nią Szkocja zaczęła częstować nas widokami wyciągniętymi wprost ze stron Władcy Pierścieni czy Harry’ego Pottera, co nie jest dalekie od prawdy. Według książki JK Rowling, Hogwarts znajduje się właśnie gdzieś tutaj. Nawet filmowcy na lokację tej szkoły jak i wiaduktu kolejowego wybrali okolice Glencoe. I powoli zaczynam rozumieć dlaczego. Gdybym wychowywał się tutaj 500 lat temu, wiara w elfy, orki, krasnoludy czy czary byłaby dla mnie tak oczywista jak potrzeba drewna na zimę. Jeśli Bogowie gdzieś mają dom, to na pewno tu. I to niemal magiczne wrażenie towarzyszyło nam przez całą trasę. To jest właśnie to „coś”.
Ogromną zaletą NC500 jest to, że nie musicie zapuszczać się na czterogodzinny spacer, żeby zobaczyć oszałamiające widoki. Ona wije się między najlepszymi z nich, setkami mil równego i krętego asfaltu. Nie jest szpetnym industrialnym wytworem, pasującym jak bluza dresowa do smokingu, a perfekcyjnym dodatkiem do krajobrazu. Jak coachline na boku Rolls Royca. Zgadzam się. Europa jest bogata w zapierające dech w piersiach trasy i przełęcze. Ale jak sami wiecie, te są krótkimi wyjątkami. W naszej szkockiej wyprawie mieliśmy wręcz problem ze znalezieniem miejsca, które by nie zachwycało.
Jedzenie również potrafi zaskoczyć. Po noclegu w portowej miejscowości Ullapool mieliśmy w planie dojechać do Glencoe, gdzie czekał nas hotel specjalizujący się w ginach. Mniej więcej w połowie drogi zgłodnieliśmy, więc zatrzymaliśmy się na posiłek w lokalnym barze z owocami morza. Schludny, niebieski, trochę w skandynawskim w stylu domek, nie zdradzał tego, co zastaliśmy w środku. Sporo klientów i jedzenie pasujące bardziej do menu paryskiego Ritza niż przydrożnego baru. Okazało się, że prowadzą go… Polacy. Małżeństwo z synem, ma sporo nagród, dyplomów jak i sympatię lokalsów. Są tu szczęśliwi. Uwielbiają atmosferę, widoki i jedzenie. Podobno nigdzie nie ma lepszego łososia. Gospodyni podała nam kanapki z łososiem obiecując, że lepszego nie jedliśmy. Miała rację.
Poranek w Glencoe powitał nas słońcem i tęczą, która bardzo szybko zamieniła się w ciężkie chmury i mżawkę. Tym razem taka aura bardzo nam pasowała, gdyż dosłownie 15 minut od hotelu można zapuścić się w dolinę Glen Etive. To właśnie tu Bond zaparkował swojego DB5 kontemplując nad życiem w filmie Skyfall. Zaparkowaliśmy naszego Defendera w tym samym miejscu i doszliśmy do wniosku, że już czas na kolejną atrakcję wyprawy – wizytę w destylarni whisky. Tych tu jest naprawdę sporo i jeśli macie swoją ulubioną, to koniecznie polecam w niej wizytę. Organizacja jej jest banalnie prosta, a warto zobaczyć jak ważny jest dla Szkotów ten trunek i jak bardzo dbają o jego jakość i kultywują bogatą tradycję. Pomogliśmy w tej kultywacji i zabraliśmy kilka wyjątkowych butelek do Polski. Ciekawe czy będą inaczej smakować w kontekście tej wyprawy?
Na szybko zmontowaliśmy grilla z kamieni i przywiezionego z Polski rusztu. Niemal wszystko zrobiliśmy maczetą, która akurat była w bagażniku i nie mogliśmy sobie wyobrazić w tej chwili lepszego narzędzia. Kilogramowy stek wylądował na ruszcie z klasycznym i satysfakcjonującym sykiem. Ilość testosteronu w powietrzu była większa niż na planie Expendables II. Pewnie, dlatego że przyglądało nam się z niepokojem stado wypasających się w pobliżu baranów. Tą samą maczetą pocięliśmy steka na kawałki. Wyszedł idealny medium rare. Lekcja na farmie nie poszła na marne.
Tęcza powoli ustąpiła miejsca zachodowi słońca. Idealne zakończenie wyprawy i znak, że możemy już wracać.
Przestał być dla nas narzędziem. Był tak samo żywym członkiem całej wyprawy jak Konrad, Dawid czy ja. Był dla nas domem, garderobą, schronieniem, magazynem, biurem i przyjacielem. Był „latającym łóżkiem” z dzieciństwa, którym można było bezpiecznie odkrywać nowe magiczne tereny. Nie umiem na niego patrzeć już jak na zwykły samochód. A to jest sztuczka, którą potrafi naprawdę niewiele aut. Przekonajcie się sami.